Prodiż

U mnie w mieszkaniu nie ma piekarnika. To znaczy jest kuchenka gazowa, ale nie ma gazu. Dwa miesiące po tym, jak się wprowadziłam, przeprowadzono remont instalacji w całym bloku, odcinając gaz w moim pionie. Podobno nasze wnęki kuchenne nie spełniały jakichś nowych wymogów. Przez kilka lat nauczyłam się żyć z tym, co było: płytą grzejną i mikrofalą.

Niedawno dostałam w spadku po Babci prodiż. Urządzenie jak z innej epoki: ogromna micha, przykrywka z lepiącymi się uchwytami i pociemniałą szybką do zaglądania do środka, sznurowy kabel i ceramiczne końcówki. Przez całe życie prodiż oznaczał dla mnie jedno: Babciny sernik. Jedyny prawdziwy sernik, nie jakieś oszukane serniki na zimno czy z dodatkami, sernik żółty, przypieczony z wierzchu na brązowo, zapadnięty w środku. Specjalnie dla mnie czasem polewany czekoladą. Taki jedyny, wyjątkowy Sernik.

 

Okazało się, że prodiż może więcej. Po pierwsze, Babcia przy serniku używała tylko górnej grzałki, ale model ten posiada też bardzo przydatne grzanie od dołu. Po drugie zaś w prodiżu można zrobić mnóstwo różnych potraw. Różne rodzaje ciast (np. szarlotkę), ale i mięso, warzywa, zapiekankę, a także (podobno) chleb. Jest jak mały piekarnik, tylko bez jakichkolwiek ustawień. Podłączam do prądu – grzeje, odłączam – przestaje. Co najwyżej mogę zdecydować, czy podłączyć górę, dół czy obie grzałki. I to wystarcza.

Specjaliści od UX mogliby wskazywać prodiż jako wzór w pełni funkcjonalnego i jednocześnie minimalistycznego urządzenia.

Wciąż eksperymentuję z prodiżem, uczę się jak przełożyć piekarnikowe instrukcje na tę nową zabawkę. Czytam w sieci, zebrałam już trochę podobności: podobno osiąga temperaturę ok. 200°C, podobno mięsa wychodzą mniej suche, podobno jest bardziej energooszczędny niż piekarnik. Na razie potwierdziłam jedno: prodiż fajny jest!